Londyn to miasto, które jakimś cudem udawało nam się wiecznie omijać. Postanowiliśmy więc nadrobić zaległości i z końcem stycznia wyruszyliśmy na przedłużony weekend w Londynie.
Tym co nas najbardziej zaskoczyło, była prawie wiosenna aura. Prawie bo zaraz po wyjściu z samolotu żałowałam że nie mam zimowej kurtki. Ale trudno, spacer ma nas rozgrzewać. W ostateczności jest jeszcze kawa.
Londyn to miasto, którego nie sposób zobaczyć za jednym razem. Mieliśmy zaplanować co zobaczymy i jakoś na planowanie brakło czasu. Nie był więc wyjazdu śladami ulubionych bohaterów filmów, tylko jak zawsze na wariata, a jak się zgubimy to będzie tylko ciekawiej.
Kalendarz towarzyski jak na luźny wyjazd pękał wręcz w szwach, ale każdy coś innego nam pokazał. Przynajmniej następnym razem może coś uda się zaplanować. Zgubić się nam nie udało ale za to już pierwszego dnia ewakuowano nas z metra. Ludziom latami mieszkającym w Londynie nie przytrafiła się taka przygoda a nam od razu. Drugi dzień również zaczął się od przygody – linia metra przy której mieszkaliśmy została zamknięta i poznaliśmy uroki komunikacji zastępczej. Trzeciego dnia złapał nas taki deszcz, że ledwo wróciliśmy do mieszkania, na szczęście udało się zrealizować wszystko z zaplanowanej sesji z Klaudią i Matim. Poza klasyką londyńską czyli Big Benem, London Eye, Westminsterem i Piccadilly Circus wybraliśmy się też do Camden i dwóch muzeów. Przegapiliśmy paradę z okazji chińskiego nowego roku, więc chyba będzie trzeba ten wyjazd powtórzyć.